Na szczęście takie produkcje jak "Cześć, na imię mam Doris" udowadniają, iż miłość nie zna wieku, a "serce nie sługa"… niezależnie od metryki w dowodzie (...). Recenzowany tytuł to lekka,
Wydawałoby się, że w dzisiejszych mocno postępowych czasach różnica wieku między partnerami nie stanowi już wielkiego tabu. Owszem, proceder swatania młodych dziewczyn ze znacznie starszymi partnerami jest nieobcy wielu kulturom od stuleci, tym niemniej w licznych zakątkach globu tego typu praktyki są powszechnie odrzucane. Tak czy inaczej, o ile związek mężczyzny w sile wieku z młodszą połowicą to nierzadko chleb powszedni np. Hollywoodu, tak odwrotna sytuacja wciąż budzi kontrowersje nawet w świecie gwiazd wielkiego ekranu. Przyjęło się bowiem uważać, iż ojcowska opieka nad wybranką jest czymś naturalnym, w dodatku w opinii wielu przedstawiciele brzydszej płci są jak wino. Nad kobietami z kolei ciąży okrutne brzemię "krótkiego terminu przydatności", brzydko rzecz ujmując. Na szczęście takie filmy jak "Cześć, na imię mam Doris" udowadniają, iż miłość nie zna wieku, a "serce nie sługa"… niezależnie od metryki w dowodzie.
Doris Miller (Sally Field) to niezwykła ekscentryczka wiodąca nietypowy tryb życia. Sześćdziesięcioletnia kobieta wciąż mieszka z matką, która wymaga nieustannej opieki. Niestety, pewnego smutnego dnia rodzicielka umiera, zostawiając w spadku skromne mieszkanie. Brat Doris, stateczny mąż i głowa rodziny, robi wszystko, by przekonać siostrę do wyprowadzki. W międzyczasie do miejsca pracy Doris przyjęty zostaje nowy narybek, John Fremont (Max Greenfield). Młody i ambitny chłopak robi piorunujące wrażenie nie tylko na szefowej, ale i na samej Miller. Kobieta z miejsca zakochuje się w o połowę młodszym koledze, aczkolwiek oboje rzadko kiedy mają szansę zamienić ze sobą choćby kilka zdań. Mimo wszystko zauroczona Doris nie daje za wygraną i stwarza kolejne sytuacje mające na celu zbliżenie jej do Johna. Czy zwariowane pomysły Miller sprawią, że Fremont doceni walory starszej współpracownicy?
"Cześć, na imię mam Doris" to lekka, przyjemna i nie wadząca nikomu komedia obyczajowa od twórcy kinowego przeboju "I tak cię kocham". Tytuł z 2015 r. sprawnie łączy zabawne elementy narracji z poważniejszymi wątkami, dając przy okazji ogromne pole do popisu rewelacyjnej Sally Field. Dość napisać, iż recenzowana pozycja to teatr jednej artystki, w którym to pozostałe występy pozostają w cieniu kreacji dwukrotnej laureatki Oscara. Aczkolwiek sam wybitnie wykorzystany warsztat aktorski nie zdałby się na nic gdyby nie dobrze rozpisana fabuła.
Trzon scenariusza to nihil novi w kinematografii. Ot, zakochana po uszy kobieta chwyta się coraz bardziej desperackich metod, by przekonać do siebie wybranka serca. Choć wspomniany wyżej schemat wałkowany był bezlitośnie w przebojach srebrnego ekranu, rzadko zdarzało się, by trafiona przez strzałę Amora bohaterka była dwukrotnie starsza od potencjalnego partnera. Większość humoru sytuacyjnego zaserwowanego w "Cześć, na imię mam Doris" polega właśnie na nadmienionym wyżej kontraście. Co więcej, z zaawansowanego wieku protagonistki wynikają też różne inne komiczne sytuacje. Pierwszy z brzegu przykład to nieporadne próby korzystania z serwisów społecznościowych, które dla zacofanej technologicznie Miller stanowią istną czarną magię. Stworzenie "fejkowego" konta to jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej, wszak wypadałoby jeszcze dodać skrycie wielbionego pechowca do listy znajomych i napisać do niego kilka słów…
Żeby nie było zbyt różowo, jeden nadużywany przez reżysera zabieg nieszczególnie przypadł mi do gustu. Mowa w tym przypadku o konwencji "snu na jawie", który namiętnie nawiedza bohaterkę przy każdym spotkaniu z młodszym ideałem. Do dzisiaj pamiętam nieszczęsny film Johna Landisa "Plan Zuzanny", gdzie narracja niemalże pękała w szwach od kolejnych, coraz bardziej absurdalnych, wyimaginowanych sytuacji. Koniec końców widz zmęczony był majakami bohaterów i zastanawiał się czy następny zaserwowany przez twórcę wątek to nie li tylko wymysł wyobraźni protagonisty. Co prawda w "Cześć, na imię mam Doris" Pan Michael Showalter nie przeszarżował we wspomnianym aspekcie tak, jak jego kolega po fachu; tym niemniej n-ta z rzędu sekwencja marzenia snutego przez otumanioną Miller szybko traci na świeżości. Jak to mawiają, "co za dużo, to niezdrowo".
Cała sympatyczna w gruncie rzeczy historia nie miałaby tak pozytywnego wydźwięku gdyby nie angaż Sally Field. Doświadczona aktorka idealnie wpasowała się w rolę zdziwaczałej Doris, której już sam pstrokaty ubiór sugeruje, iż mamy do czynienia z oryginalną osobistością. Nieśmiała i łagodna bohaterka z czasem nabiera wiatru w żagle i z szarej myszki przeistacza się w istnego demona zabawy. Przemiana protagonistki jest wiarygodna właśnie dzięki wysiłkom Field. Ceniona artystka idealnie sportretowała zarówno wycofaną babcię jak i pewną siebie kobietę w sile wieku, która nie boi się zagaić do znacznie młodszego kolegi z pracy. Odnośnie tej ostatniej postaci, to Max Greenfield dzielnie dotrzymuje kroku dwukrotnej zdobywczyni Oscara. Fakt, jego rola automatycznie pozostaje daleko w tyle za tytułową kreacją, ale wrodzona charyzma aktora pozwala uwierzyć, iż ekranowy John Fremont faktycznie mógłby zawrócić w głowie uczuciowej Doris.
Filmy takie jak "Cześć, na imię mam Doris" to tytuły trafiające w określoną niszę rynkową. Recenzowana pozycja nie ma na celu zaskoczenia nikogo; ba, większość osób bezproblemowo przewidzi niezbyt zaskakujący rozwój scenariusza. Mimo to nie można zaprzeczyć, że losy Pani Miller obserwuje się z lekkim uśmiechem na licu aż do samych napisów końcowych. Zwieńczenie amorów Doris natomiast to zdecydowanie najlepsze zakończenie jakim można było obdarzyć opisywaną pozycję. Słodko-gorzkie, z minimalną ilością lukru. I taki jest właśnie cały film – ciepły, ujmujący, lecz i dający do myślenia. Rzecz do obejrzenia.
Ogółem: 7-/10
W telegraficznym skrócie: schemat żeńskich podchodów wobec opornego partnera maglowany był w kinie wielokrotnie, tym razem jednak sprawy w swoje ręce bierze… sześćdziesięcioletnia babcia; urocza Sally Field świetnie portretuje osobliwą, lecz poczciwą kobiecinę zakochującą się w znacznie młodszym amancie; czy różnica wieku faktycznie nie gra roli?; przewidywalna, ale nienachlanie zabawna komedia ze sporą dozą obyczaju; warto zobaczyć choćby dla Pani Field.