Pomijam wszystko inne, ale...
To film od starych ludzi, dla starych ludzi, a Smith musi przeżywać ostrą depresję.
Przekaz jest taki, że jak masz koło 50, to jedyne co możesz to wspominać jak to fajnie było kiedyś, jak kiedyś to się żyło, albo... Umrzeć.
Randall był jaki był, bo nie brał życia na serio, Dante przeciwnie - wszystkim się przejmował ponad miarę. Przykre, że po latach, to on postawił na swoim, robiąc z tego drugiego podstarzałego mitomana z kompleksem małego przyrodzenia.
Ja chciałem zobaczyć jak Randall nadal ma wszystko w dupie i wymiata, mimo że jest stary. Tzn tak naprawdę nie chciałem, bo finał drugiej części był w punkt. Zamiast tego dostałem kolejny raz te same postaci, tylko stare. Te same żarty, tylko nieśmieszne i ogólny swąd formaliny.
I ten ckliwy finał, który miał być głęboki, pod który bezsensownie uśmiercono jedną z głównych bohaterek "dwójki". Po co? Dla dramaturgii i podkreślenia tego, że w pewnym wieku śmierć to happy end - myśl głęboka jak reklama Marsa sprzed dwóch dekad "to dobry dzień by umrzeć synu" - pamiętacie? Szkoda że Kevin nie opedzlowal jakiegoś batona, bo od tej diety zrobił się smutny. Ja wiem - wątki autobiograficzne, autoironiczne i ta filmowa incepcja... Tylko po co?
Film jest w zasadzie o niczym, to tylko droga do finału, jest przez nikogo nie oczekiwany, nie rozumiem po co powstał. Na pewno nie jest logicznym podsumowaniem (pdk) dwóch poprzednich, to tylko nostalgiczna opowieść o tym jak to kiedyś filmy Kevina Smitha miały głębię będąc śmiesznymi, a teraz ssą, a my możemy tylko wspominać jaka to była piękna młodość, a teraz możemy liczyć tylko na zawał oglądając w chwili przechodzenia na drugą stronę rzeki kreatywnych pomysłów pierwsza część tej sagi.
I tak, wiem, sam miał zawał, ale pamiętajcie o jednym - powaga zabija powoli.