Oczekiwany deszcz meteorytów okazuje się być tak naprawdę radioaktywnym opadem, który zamienia mieszkańców Los Angeles w rdzawy proch, w porywach szczęścia - w spragnione pożywienia umarlaki. "Noc komety" to połączenie motywów zaczerpniętych z trylogii "żywej śmierci" Romero i nastawienia zaprezentowanego w późniejszym o rok "Powrocie żywych trupów", z tym, że zombie na ekranie mamy w tym przypadku stosunkowo mało. Twórcy skupiają się przede wszystkim na relacjach pomiędzy ocalałymi, ewentualnie na straszeniu perspektywą samego przemienienia w kanibalistyczną maszkarę. Jeśli szukacie mocnych wrażeń i soczystego gore, to jest to bez wątpienia zły adres, jeśli jednak lubicie "lightowe" kino klasy B z lat 80-ych, to trafiliście wręcz idealnie. Rzecz jest sprawnie zrealizowana, opatrzona sporą dawką miękkiego pop-rocka i zdecydowanie niezobowiązująca. Dodatkowym atutem jest bez wątpienia miejsce akcji: fotografowane przy użyciu filtrów opustoszałe Miasto Aniołów, to wymarzona sceneria dla postapokaliptycznych "zakusów" autorów tego typu dzieła. Szkoda jedynie, że pod koniec film Eberhardta zaczyna już nazbyt wyraźnie popadać w rutynę, suto racząc nas schematycznymi rozwiązaniami. I to jednak wpisane jest w konwencję, pozostaje mi więc życzyć jedynie: smacznego.